Czasem warto później

Czytam Myśliwskiego. Jedną powieść rocznie, zawsze w wakacje. W tym  roku przyszła kolej na "Traktat o łuskaniu fasoli".

Zanim opowiem Wam trochę o książce (albo i nie opowiem, bo nie jestem do końca pewna, czy to powieść będzie głównym tematem tego tekstu) chciałabym przez moment skupić się na tym, co w ogóle sprawia, że się po dany tekst sięga i z jakimi  konsekwencjami się  to wiąże.

A pisze te słowa zawodowa nauczycielka, polonistka, której jednym z marzeń jest rozmiłowanie uczniów w opowieściach, co w szkolnej rzeczywistości przybiera formę dręczenia literaturą narzuconą, niedopasowaną do rzeczywistości i rozpadającą się w kontakcie ze świeżym powietrzem jak artefakt przeszłości wydobyty z głębin piramidy.

Jak sobie z tym dobrodziejstwem radzą uczniowie? Jedni męczą się uczciwie, inni kombinują. I co lepsze, zapytacie? Martyrologia uczniowska czy cwaniactwo? No, to teraz polecę z grubej rury.

Co do nieczytania, coraz częściej myślę - nie zawsze szkodzi, niekiedy pozwala uniknąć poważnego urazu. Niedojrzałość czytelnicza połączona z przymusem to pierwszy krok do porzucenia miłości do literatury w ogóle. Weźmy uczniów podstawówki borykających się np. z" Panem Tadeuszem". Niewykluczone, że jakiś procent DZIECI jest w stanie docenić piękno tego poematu, ale cała reszta będzie cierpieć okrutnie, przeżywając jakiegoś rodzaju aberrację: poczucie oderwania od rzeczywistości i przymus wczuwania  się w niezrozumiałą, archaiczną nierzeczywistość. Nieszczęsną rolę zniechęcaczy, swoistych książkowych inkwizytorów pełnią w tej  sytuacji nauczyciele, którzy wiedzę egzekwować muszą, choć jak mało kto są świadomi krzywd dziejących się niejako przy okazji.

Konkluzja z tej przydługiej dygresji płynie taka, że czasem lepiej dostać dwóję (lub inną słabszą ocenę), ale ocalić coś ważniejszego: ciekawość i gotowość na intelektualne, w tym literackie przygody.


Wracając do Myśliwskiego...


Moja droga do dzieł Myśliwskiego wiodła przez długi, wielodrzwiowy korytarz ignorancji, na końcu  którego odnalazłam świetlistą i  chórami anielskimi brzmiącą (kicz zastosowany celowo) LITERATURĘ.  Czyli, pisząc mniej górnolotnie: od arogancji do dojrzałości. Cała ta długotrwała i poplątana wędrówka z perspektywy czasu wydaje mi się konieczna. Dziś już nie wstydzę się mojej młodzieńczej głupoty. Zwłaszcza że aż tak głupia nie była, skoro zdolna do minimalnej refleksji, a w końcu doprowadziła do dzisiejszego, zabarwionego jak to u mnie zwyczajowo - pesymizmem -  ale zdecydowanie głębszego rozumienia świata i biegu jego spraw.


Myśliwskiego odkryłam więc bardzo późno.

Powinnam była na studiach  - byłam  na polonistyce, pisarz ten znajdował się na liście autorów lektur, wypadałoby się w jego dziełach bardziej niż orientować. No ale nic nie poradzisz, gdy kiełbie we łbie, a żądza przygód i przyjemności przewyższa  niewykształcone jeszcze poczucie odpowiedzialności. Myśliwski zaś pisze nie dość, że obszernie, dygresyjnie, precyzyjnie, to jeszcze wyjątkowo angażująco - jego książki wymagają skupienia i świadomej obecności, nie zaś takiego nadgryzania z doskoku.

Wtedy  więc, w pięknych czasach młodzieńczego swawolenia i złudnego poczucia panowania nad czasem, powieści Myśliwskiego nie mogły mnie przekonać.  Przegrywały z książkami autorów bardziej modnych i przystępnych, lżej i szybciej trawionych po prostu. Najsilniej odciągało jednak od Myśliwskiego samo życia, którego głównym nurtem chciało się płynąć - bez zbędnego namysłu,  oglądania się na technikę - byle do przodu,  z fajerwerkami.

Studia jedno, a dojrzałość drugie. Zamiast czytać Myśliwskiego, ratowałam się, czytając o Myśliwskim i taką zapośredniczoną wiedzą próbowałam zdać egzaminy. Udawało się, owszem. Żeby  to jednak było jasne (i na wypadek, gdyby czytał to jakiś uczeń), nie piszę  o tym z dumą.

Moja nikczemność nie tylko Myśliwskiemu nie zaszkodziła, ale go też nawet na milimetr nie obeszła. Jeśli czytelnicy są dla pisarzy jakąś bliżej nieokreśloną grupą, ważną i szanowaną, ale anonimową, kim, jeśli nie większym abstraktem, są nieczytelnicy?

Wyobrażam sobie zresztą (na prawach mojej osobistej licencji), że pisarzowi temu wcale  nie zależy na obecności  w kanonach lektur, na królowaniu w rankingach i byciu poczytnym. W przeciwnym razie produkowałby  powieści taśmowo.  Tymczasem on nad każdą kolejną pracuje długo i publikuje co kilka lat. Każda jego książka jest majstersztykiem, wydarzeniem domagającym się odpowiedzi, komentarzy krytyków, znawców literatury.

 

W dziełach Myśliwskiego nie ma zbędnych  słów, a proste z pozoru zdania układają się w aforyzmy, które z chirurgiczną precyzją diagnozują naszą ludzką kondycję.

 

Każdą z jego powieści można by przeczytać w dzień, dwa. Ale naprawdę nie warto się tak spieszyć. Szkoda nawet. To zupełnie tak, jakby ktoś kupił niezwykle cenny, kolekcjonerski trunek i postanowił dolewać go do herbaty albo wypić, rozcieńczając  colą. Jakąś cząstkę smaku poczuje, ale to, co jednostkowe, subtelne umknie.

 

Książki Myśliwskiego są ekskluzywne i egalitarne zarazem. Jedyny warunek, który należy spełnić, by przystąpić do zamknięto/otwartego klubu czytelników,  to gotowość wniknięcia w opowieść i wytrwanie w niej, z nią, skrupulatność w zdejmowaniu kolejnych warstw dygresji, rozplątywaniu supłów fabularnych. Potrzebne są  cierpliwość i czas.


A czas w odniesieniu do Myśliwskiego ma znaczenie fundamentalne. Jego powieści są obok niego, ponad nim. Pisząc te słowa, jestem w Bieszczadach, gdzie można spotkać się z wyrażeniem "odmierzać sekundy po bieszczadzku", czyli z większą świadomością, wolniej. Podobnie u Myśliwskiego -  czasu należałoby w obcowaniu z jego powieściami nie mierzyć, lecz przeżywać-  głębokością zamyślenia, w które się popada.


Jestem szczęśliwa, bo w końcu dojrzałam do tych książek. Przestałam być niechlujna i arogancka - oduczyła mnie tego codzienność, rodzina i praca, coraz  cięższy bagaż odpowiedzialności, doświadczeń, rozczarowań, porażek.


Myśliwski, odkładany  przez lata i na lata, z różnych powodów długo ignorowany, doświadczył mnie nagle z podwójną mocą. Jego powieści jak mało które nadały  wartość wszelkiemu namysłowi i działaniu. Zmusiły do siedzenia, czyli uważnego  i długotrwałego  bycia w lekturze, a przez  nią również bardziej we własnym życiu.

I siedzenia -  dosłownie, nie  - leżenia. Może jeszcze chodzenia i słuchania, ale musiałby Myśliwskiego czytać bardzo dobry lektor.  A i tak audiobook wybrałabym  w ostateczności - u Myśliwskiego lubię to i owo zaznaczyć, podkreślić, do tego i owego powrócić.

 

Czytanie "Traktatu o łuskaniu fasoli"-  tego wielkiego  monologu rozgrywającego  się, tak sobie to wyobrażam - w półmroku, na pograniczu jawy i snu, w jednej z tych chwil, kiedy człowiek  bardziej niż zwykle doświadcza  balastu własnych przeżyć, czuje ich ciężar i błogosławieństwo, zdecydowanie zmienia patrzenie na zwyczajność. Prawdę  powiedziawszy, historie piszą się przez zwyczajność - kolejne nieuniknione etapy i pojawiające się pragnienia, których waga nie robi żadnego wrażenia na Losie.

 

I tyle.


Czy to było o książce? Chyba nie.

O czytaniu? Z pewnością trochę.


Najbardziej zaś o łuskaniu fasoli - zwyczajnym, jednostkowym doświadczeniu własnego życia, któremu tylko my możemy nadać znaczenie. Opowiadając, poddając się nurtowi opowieści.



Komentarze