1.
Za kilka dni będę uczestniczyła w spotkaniu autorskim. Wyjątkowym ze względu na bohaterkę - Annę Wiśniewską - Grabarczyk, autorkę m.in. "Porzeczkowego Josefa".
Ania jest świetną autorką, przed którą wielkie literackie i naukowe widoki, ale przede wszystkim bardzo bliską mi osobą. Bliskość ta rodziła się w grubych murach trzcianeckiego liceum, miejscu kochanym i przeklętym zarazem, gdzie hartowała się stal naszych charakterów, a właściwie nie tyle hartowała, co wyginała na różne strony pod naporem wspaniałych i wymagających profesorów. Na drzwiach tej szkoły, jak głosi legenda, pewien uczeń - erudyta umieścił niegdyś kartkę z cytatem z Boskiej Komedii : "Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją." Cóż za finezja! Spotkała go za ten wybryk przewidziana regulaminem kara, bo finezja finezją, ale porządek i szacunek ważniejsze. Zresztą wiecie - szkoła, jak większość instytucji, pozbawiona jest poczucia humoru.
Uczeń - buntownik doświadczał zapewne dramatycznie nędzy uczniowskiego losu, borykał się na przykład z niepodważalnością praw fizyki tudzież zawiłościami chemii organicznej, bezwzględnie egzekwowanymi przez pewną panią profesor metodą ping - pong.
Tymczasem to, co prawdziwie ważne, co ratowało życie, przywracało wiarę w sens istnienia i podtrzymywało nadzieję, a więc młodzieńcze przyjaźnie i pierwsze miłości, rodziło się nie w szkolnej ławce, lecz w zakamarkach szkolnych, dolinkach, na wąskich, kiepsko oświetlonych korytarzach, pomalowanych w wiekuiste kompozycje typu zgniła zieleń - dół, beż - góra. Nie sposób nie napomknąć o specyficznej, trącącej mieszanką przeróżnych "aromatów" atmosferze szkolnych toalet... Ech, to były czasy!
Tak więc nasza z Anią zażyłość stamtąd, ze szkolnego burego korytarza. Wywędrowała z niego na rewiry toruńskie, łódzkie, pilskie, kopenhaskie, realne i wirutalne. Teraz jesteśmy daleko, gdy trzeba i blisko, gdy trzeba. A Anna - autorka zupełnie zasłużenie i spodziewanie przyjeżdża do rodzinnego miasta, by opowiedzieć o swojej książce. Pięknej.
2.
"Porzeczkowy Josef" Anny Wiśniewskiej - Grabarczyk stał się też moją historią, po wielokroć.
Najpierw gdy idzie o miejsce akcji: miasteczko T., z którego czmychnęłam tak szybko, jak to było możliwe. Niepogodzone ze mną i ja z nim też jakby trochę na bakier. "Porzeczkowy Josef" przyniósł jakiś rodzaj ulgi, stał się opowieścią poniekąd terapeutyczną, czego na pewno nie spodziewała się Autorka*. Anno, przywróciłaś mnie, oczywiście w sensie metaforycznym, na ojczyzny łono. Uczyniłaś miasteczko T. na powrót moim. To, co przypadkowe, stało się konieczne. Może tak po prostu działa dobra historia - wygładza kanty rzeczywistości, oczarowuje językiem, godzi przypadek z koniecznością?
"Porzeczkowy Josef" jest dla mnie książką przepełnioną czułością wobec codzienności, pozornie błahej, w której jednakże w pełni się stajemy. Codzienności pulsującej od znaczeń, oczekiwań, ukrywanych w najciemniejszym kącie piwnicy wspomnień, które wyłaniają się i tak, mimowolnie. Niechciane, wyrzucane za drzwi, trzepane ścierką po głowie, aż nie pozostaje już nic innego jak poddać się i zapaść na swoistą odmianę syndromu sztokholmskiego. Szczęśliwie tam, gdzie są "duchy" złe, znajdują się też i dobre, choćby z plastikowymi włosami ukrytymi pod turbanem, i wkraczają na arenę wydarzeń zawsze wtedy, gdy to konieczne, z trzema salaterkami zielonego kisielu.
Przebywanie z narratorką w domu przy ulicy Księdza Józefa Baki, zasiadanie do śledzi pięknych jak z martwej natury holenderskiej, picie oranżady nad jeziorem w barze Szklanka, kąpiel w jeziorze,
ciepło babcinego łóżka, delikatność babcinych włosów, przyjemność wspólnego oglądania zawodów sportowych, tatowe "a ty", "a masz" w trakcie rodzinnej rozgrywki w brydża, wyczekiwanie na historyczny przełom pod bramę Rombula, trzcianeckie liceum wreszcie i zwyczajna szkolna rutyna. Już nie są zwyczajne. Puls codzienności nie jest równy, sprawcy wydarzeń nie tacy znów oczywiści.
Za kilka dni będę uczestniczyła w spotkaniu autorskim. Wyjątkowym ze względu na bohaterkę - Annę Wiśniewską - Grabarczyk, autorkę m.in. "Porzeczkowego Josefa".
Ania jest świetną autorką, przed którą wielkie literackie i naukowe widoki, ale przede wszystkim bardzo bliską mi osobą. Bliskość ta rodziła się w grubych murach trzcianeckiego liceum, miejscu kochanym i przeklętym zarazem, gdzie hartowała się stal naszych charakterów, a właściwie nie tyle hartowała, co wyginała na różne strony pod naporem wspaniałych i wymagających profesorów. Na drzwiach tej szkoły, jak głosi legenda, pewien uczeń - erudyta umieścił niegdyś kartkę z cytatem z Boskiej Komedii : "Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją." Cóż za finezja! Spotkała go za ten wybryk przewidziana regulaminem kara, bo finezja finezją, ale porządek i szacunek ważniejsze. Zresztą wiecie - szkoła, jak większość instytucji, pozbawiona jest poczucia humoru.
Uczeń - buntownik doświadczał zapewne dramatycznie nędzy uczniowskiego losu, borykał się na przykład z niepodważalnością praw fizyki tudzież zawiłościami chemii organicznej, bezwzględnie egzekwowanymi przez pewną panią profesor metodą ping - pong.
Tymczasem to, co prawdziwie ważne, co ratowało życie, przywracało wiarę w sens istnienia i podtrzymywało nadzieję, a więc młodzieńcze przyjaźnie i pierwsze miłości, rodziło się nie w szkolnej ławce, lecz w zakamarkach szkolnych, dolinkach, na wąskich, kiepsko oświetlonych korytarzach, pomalowanych w wiekuiste kompozycje typu zgniła zieleń - dół, beż - góra. Nie sposób nie napomknąć o specyficznej, trącącej mieszanką przeróżnych "aromatów" atmosferze szkolnych toalet... Ech, to były czasy!
Tak więc nasza z Anią zażyłość stamtąd, ze szkolnego burego korytarza. Wywędrowała z niego na rewiry toruńskie, łódzkie, pilskie, kopenhaskie, realne i wirutalne. Teraz jesteśmy daleko, gdy trzeba i blisko, gdy trzeba. A Anna - autorka zupełnie zasłużenie i spodziewanie przyjeżdża do rodzinnego miasta, by opowiedzieć o swojej książce. Pięknej.
2.
"Porzeczkowy Josef" Anny Wiśniewskiej - Grabarczyk stał się też moją historią, po wielokroć.
Najpierw gdy idzie o miejsce akcji: miasteczko T., z którego czmychnęłam tak szybko, jak to było możliwe. Niepogodzone ze mną i ja z nim też jakby trochę na bakier. "Porzeczkowy Josef" przyniósł jakiś rodzaj ulgi, stał się opowieścią poniekąd terapeutyczną, czego na pewno nie spodziewała się Autorka*. Anno, przywróciłaś mnie, oczywiście w sensie metaforycznym, na ojczyzny łono. Uczyniłaś miasteczko T. na powrót moim. To, co przypadkowe, stało się konieczne. Może tak po prostu działa dobra historia - wygładza kanty rzeczywistości, oczarowuje językiem, godzi przypadek z koniecznością?
"Porzeczkowy Josef" jest dla mnie książką przepełnioną czułością wobec codzienności, pozornie błahej, w której jednakże w pełni się stajemy. Codzienności pulsującej od znaczeń, oczekiwań, ukrywanych w najciemniejszym kącie piwnicy wspomnień, które wyłaniają się i tak, mimowolnie. Niechciane, wyrzucane za drzwi, trzepane ścierką po głowie, aż nie pozostaje już nic innego jak poddać się i zapaść na swoistą odmianę syndromu sztokholmskiego. Szczęśliwie tam, gdzie są "duchy" złe, znajdują się też i dobre, choćby z plastikowymi włosami ukrytymi pod turbanem, i wkraczają na arenę wydarzeń zawsze wtedy, gdy to konieczne, z trzema salaterkami zielonego kisielu.
Przebywanie z narratorką w domu przy ulicy Księdza Józefa Baki, zasiadanie do śledzi pięknych jak z martwej natury holenderskiej, picie oranżady nad jeziorem w barze Szklanka, kąpiel w jeziorze,
ciepło babcinego łóżka, delikatność babcinych włosów, przyjemność wspólnego oglądania zawodów sportowych, tatowe "a ty", "a masz" w trakcie rodzinnej rozgrywki w brydża, wyczekiwanie na historyczny przełom pod bramę Rombula, trzcianeckie liceum wreszcie i zwyczajna szkolna rutyna. Już nie są zwyczajne. Puls codzienności nie jest równy, sprawcy wydarzeń nie tacy znów oczywiści.
* Swoją drogą ciekawe, czego spodziewa się Autorka/ Autor? Jak się czuje, gdy kończy książkę, oddaje ją we władanie czytelników, a oni robią z nią, co chcą, czytają jak chcą, jak potrafią?
Komentarze
Prześlij komentarz