dupowatość na szczęście nie dziedziczna

Kilka godzin spędzonych na Zakopiańskim Festiwalu Literatury to zdecydowanie za mało. Dlatego  postanowiłam - w przyszłym roku spędzę na jakimś festiwalu co najmniej kilka dni.  Wykupię jedynkę w skromnym hoteliku, ewentualnie dwójkę - na wypadek, gdyby mąż chciał ze mną jechać. Zabiorę go z wielką chęcią, musi jednak zaakceptować dwa warunki. Po pierwsze, przez kilka dni będzie permanentnie niesłuchany, a nawet lekko, choć bez złych intencji ignorowany. Po drugie, słówkiem nawet nie skomentuje nawiedzonego wzroku żony, wpatrzonej w literackich idoli jak w święte obrazki,  uduchowionej ponad codzienną i do wytrzymania miarę, a w dodatku  odpowiadającej na wszystkie pytania jakimś cytatem. Jeśli gotów jest to wytrzymać, niech będzie mi towarzyszem;) 

Czego to ja nie będę robiła! Całymi dniami będę słuchała rozmów z pisarkami i pisarzami,  zanurzę się w świecie ich wyobraźni, poznam tajniki ich pracy  -  z przekonaniem, że to działa na mnie lepiej niż zabiegi w najdroższym spa.  A prowadzącym spotkania będę wcale nie skrycie zazdrościła  -  bezpośredniego kontaktu z twórcami i lekkości, z jaką potrafią mówić o wszystkim z każdym. Że też nie drżą im dłonie, w których trzymają mikrofony, a  kartki z pytaniami nie wypadają, że też  są tacy... profesjonalni! 

Bardzo lubię spotkania autorskie i jeśli tylko dzieje się coś interesującego, chętnie w tym na swój własny sposób uczestniczę. Bunkruję się na bezpiecznej pozycji gdzieś w środkowym rzędzie wśród publiczności  i  słucham. Zwykle po prostu słucham, a przy okazji  przeżywam. Tylko krzesełko,  które  zajmuję, wie, jak się momentami ekscytuję  - podskakuję wtedy, a ono lekko skrzypi. Pytań podczas takich spotkań raczej nie zadaję - czasami nie mam na to ochoty, zwykle jednak paraliżuje mnie strach.

Tak na mnie działa bliska obecność żywych artystów, których twórczość znam, czytam, oglądam, podziwiam. Wielbiąc ich, zarazem odczuwam paniczny lęk. No bo jakże inaczej? To przecież istoty niemal boskiego autoramentu, które wprawdzie stąpają po tej samej co ja ziemi i niekiedy, podobnie jak pospolita ja, bywają źli czy głodni, ale... Z ich złości czy głodu coś wyniknie dla świata - jakaś nowa artystyczna jakość, coś ważnego, niezwykłego. Ich pozornie zwykłe emocje i stany stanowią zaledwie odprysk nieustannie toczącego się procesu twórczego. Mój głód i moja złość są zaś tylko tym, czym są, bez interesujących konsekwencji. 

Słyszałam kiedyś anegdotkę o dziewczynie, która spotkawszy  na lotnisku Leszka Lichotę - odtwórcę głównej roli w jej ulubionym serialu "Wataha", zaczęła piszczeć z zachwytu. Aktor zaś, przyzwyczajony pewnie do podobnych reakcji, skomentował to słowami: "Uspokój się, kobieto!" i  poszedł dalej. No więc mnie nigdy by się taka niesubordynacja fanki nie przytrafiła, choćbym spotkała samą Olgę Tokarczuk. Udawałabym pewnie, że jej nie zauważyłam, a gdyby nasze spojrzenia przypadkiem spotkały się, bąknęłabym jakieś  "dzień dobry" -  i tyle.  Piszczałabym - owszem, ale tak po cichu, wewnętrznie. Zewnętrznie w takich chwilach zamieram, tępieję. Nie mam nic do powiedzenia. Jakiś bliżej nieokreślony wirus paraliżuje mój aparat mowy, mózg i powoduje pustogłowie. 

Doskonale pamiętam pierwszy eksces tego typu. Kiedy byłam licealistką, miasteczko T. odwiedziła Danuta Wawiłow - świetna poetka, serdeczna i  życzliwa osoba.  W "Filipince" prowadziła  między innymi rubrykę poświęconą młodej poezji, śledziłam ją z wypiekami na twarzy, marząc oczywiście o tym, by i mój wiersz został przez Poetkę skomentowany. Nigdy żadnego do niej wysłałam, ale to już inna sprawa. W miasteczku T.  miało się odbyć spotkanie autorskie z jej udziałem,  Poetka zgodziła się również  poprowadzić warsztaty poetyckie dla młodych adeptów sztuki słowa.  Co dość zaskakujące w kontekście dalszego przebiegu wydarzeń, zdecydowałam się wziąć w tych warsztatach udział. Ale pojawiła się jeszcze jedna szansa -  ponieważ nocowała w domu mojej koleżanki (jej mama była bibliotekarką i organizatorką tego spotkania), nadarzyła się okazja, by porozmawiać w cztery oczy, po dziennikarsku (zdaje się, że byłam wtedy początkującą dziennikarką) zadać pani Wawiłow kilka pytań. Kto i gdzie miał ten wywiad wydrukować, tego nie pamiętam, za to gorycz spektakularnej porażki, którą zaliczyłam - to zapamiętałam na lata. Bo było tak: rzeczywiście sympatyczna i niestwarzająca niepotrzebnego dystansu Poetka  próbowała mnie na różne sposoby ośmielić, cierpliwie czekała, aż przejdzie chwilowe ( wtedy jeszcze obie miałyśmy taką nadzieję) otępienie - i nic. Od początku do końca bardziej niż początkującą dziennikarkę przypominałam kawałek martwego drewna. Kołek w płocie. Nie byłam w stanie wydusić z siebie niczego sensownego, zadać jakiegokolwiek pytania.  W końcu, mniej więcej po  godzinie  męczarni, Poetka dyskretnie mi podziękowała. 

Wracając  do domu w samotności  burzliwie przeżywałam porażkę. A porażka ta z każdą chwilą ogromniała. Z drobnego przecież niepowodzenia niedoświadczonej dziewczyny przeistaczała się w klęskę totalną, jak tsunami zalewała i niszczyła wszystko, co dobre. Boleśnie zderzyłam się z własną niemocą,  zanurzyłam się  w  przekonaniu, że  nie tylko nadaję się do dziennikarstwa, ale że w ogóle do czegokolwiek. 

  Ostatni gwóźdź do tej trumny wbiła koleżanka, ta  od noclegu. Nie uczyniła tego celowo -  przecież ani z nią, ani z nikim innym nie podzieliłam się wrażeniami z "wywiadu". Przegadała z Danutą Wawiłow całą noc i nachwalić się nie mogła, jaka to wspaniała, świetnie rozumiejąca młodzież artystka, jak swobodnie można się przy niej czuć. Super, bo ja wręcz odwrotnie - ja przy niej czułam się jak skończona idiotka.

Wypadek przy pracy, błąd nieświadomej młodości? Wszystko pewnie po trochu, a w dodatku - i to trzeba powiedzieć otwarcie - konsekwencja charakterystycznego dla mnie podówczas młodzieńczego modus operandi -  egzaltacja zamiast  porządnego przygotowania ( albo mylona z nim)  i  niezdolność do realnej oceny własnych  możliwości. Dodajmy jeszcze brak poważniejszych dziennikarskich doświadczeń (zdaje się, że to był mój pierwszy i ostatni wywiad) - chyba już  dla wszystkich jest  jasne, dlaczego z panią Wawiłow to po prostu nie mogło się udać.

 Całe szczęście, że to niefortunne spotkanie nie odbyło się z udziałem publiczności, tego bym chyba nie przeżyła - pomyślałam.  

Kolejne lata przyniosły jednak zmianę - nie tylko zdarzało mi się występować publicznie, ale też prowadzić różne spotkania, z sukcesem. Nie zaniedbuję w przygotowaniach niczego, na co mam wpływ, a młodzieńcza ekscytacja od dawna mi nie grozi. A mimo to  nie zawsze udaje się powściągnąć  różne strachy. Nie zawsze śpię  spokojnie - zarówno przed spotkaniem, jak i po nim. Mam poczucie, że dwie zmory - onieśmielenie i wstyd, które dawno temu dopadły młodą dziewczynę, czają się gdzieś w pobliżu. Miesiącami uśpione zaatakują znienacka i zaczną podgryzać, burząc mozolnie budowany spokój i zgodę. A gdy dopadną, na nic zdadzą się najlepsze przygotowanie, trzy kartki zapisanych wcześniej pytań, na nic książka przeczytana tak uważnie, że prawie znam ją na pamięć, na nic pieczołowicie pozaznaczane cytaty.   

Zostałam razu pewnego poproszona o poprowadzenie spotkania autorskiego. Młoda i bardzo zdolna pisarka, a prywatnie moja przyjaciółka, wspaniale zadebiutowała,  a jej książka otrzymała nominację do prestiżowej nagrody. Spotkanie  miało się odbyć w rodzinnym miasteczku autorki. Nie byłabym sama - poza Autorką byłby jeszcze drugi prowadzący, bardziej doświadczony.

  Oczywiście - odpowiedziałam, a słowa były szybsze od myśli - z radością wezmę udział w tym wydarzeniu.

Słowa szybsze od myśli, "spróbuj" zawsze przed "uważaj". Za tą spontaniczną zgodą szły jednak tylko szlachetne intencje - wziąć udział w radości przyjaciółki.  Wiedziałam, czego się ode mnie oczekuje i gotowa byłam dać z siebie tyle, ile należy - jako uważna czytelniczka, a przy okazji przyjaciółka.     

Nie przyszła mi wtedy do głowy ta historia z Danutą Wawiłow, w przeciwnym wypadku pewnie bym przyjaciółce odmówiła. 

Spotkanie udało się bardzo. Nie zepsułam go. Nawet, gdyby wysiadł prąd, gdyby do biblioteki wpadło całe stado idiotów skandujących jakieś absurdalne hasła - niczego by nie wskórali. O jego wyjątkowości zdecydował splot szczególnych elementów: bardzo zdolna i  błyskotliwa Autorka - kwiat inteligencji i duma miasteczka, a po drugiej stronie publiczność z ilością dobrej energii zdolną oświetlić średniej wielkości miasto. Przyszli nie tylko do Autorki, ale również córki, kuzynki, uczennicy, koleżanki z klasy, niegdysiejszej sąsiadki, dziewczyny z  tego samego osiedla, absolwentki liceum, przyjaciółki. Można się było powygrzewać w cieple i serdeczności, poczuć zarazem bezpiecznie i wyjątkowo.  A jednak,  dopadło mnie, co miało dopaść. 

Siedząc w jednym z trzech przepastnych foteli naprzeciwko publiczności, walczyłam  z natrętnym przekonaniem, że zajmuję miejsce przeznaczone dla kogoś innego. Dla jakiejś ekspertki. Miała przybyć, nie dojechała,  a że wolnych miejsc już zabrakło, usadzono mnie tu. 

Cholera, sama się tu przecież usadziłam! Ale nie dam rady. Za chwilę  w bibliotece miasteczka T. odbędzie się teksańska masakra piłą motorową, bo albo nie wyduszę z siebie ani słowa, albo walnę jakąś piramidalną głupotę i ucieknę.

 I na co mi to było? Jestem kwiatkiem do kożucha, i to na własne życzenie. W stosunku do kołka w płocie, którym byłam wcześniej, jest to wprawdzie jakaś zmiana, ale czy o taką właśnie chodziło i mnie, i  mojej dobrej i życzliwej przyjaciółce? 

 Jakże zazdrościłam  czytelniczce, która mając wprawdzie pewien problem z odróżnieniem fikcji od rzeczywistości podpytywała, czy jestem może jedną z bohaterek książki? Z jakiegoś powodu muszę przecież tam siedzieć -  pewnie myślała, skoro siedzę, a się nie odzywam. I co z tego, że miała teoretyczne braki, skoro zdobyła się na odwagę, by wątpliwość wyartykułować. I co z tego jeszcze, że byłam  taka niby  oblatana w temacie, skoro najprawdopodobniej nikt tego nie zdołał zauważyć. Bo owszem, odezwałam się, ale głosem raczej poddającym w wątpliwość moją "eksperckość", niepewnie bąknęłam coś pod nosem. A przecież miałam do zaoferowania znacznie więcej. Nie zaszkodziłoby więcej, nikomu niczego bym nie odebrała i nie przekroczyła roli. Sobie zaś dodałabym coś ważnego - coś, o co chodziło mojej przyjaciółce, o czym ona wie i co ona we mnie widzi. Byłaś zdecydowanie za bardzo wycofana - powiedziała później, trochę zmartwiona. 

Dlaczego o tym opowiadam, skoro obiektywnie rzecz ujmując - nie ma czym się chwalić? Sama zastanawiam się nad tym od kilku dni, a jedyna odpowiedź, jak mi się nasuwa - bo muszę. Wstydzę się, boję i bywam bardzo wycofana. Popełniam spektakularne gafy, po których postanawiam, że już nigdy nie wyjdę z  domu, ale po jakimś czasie wychodzę, a nawet sama organizuję kolejne spotkanie,  prowadzę je. 

Tyle rzeczy zostawiłam gdzieś po drodze, a wstydu i onieśmielenia wciąż nie mogę się  pozbyć.

Na szczęście, to nie jest dziedziczne.  Przekonałam się o tym, obserwując Krzyśka podczas spotkania z Grzegorzem Kasdepke, które odbyło się w ramach Zakopiańskiego Festiwalu Literatury.  Chwilę przed  zaczęło lać. Ale co tam deszcz, skoro tyle wolnego miejsca na scenie - stwierdził autor "Kacpra z szuflady" i  zaprosił  publiczność do siebie.  Dzieciarnia ( w tym i mój synek) skwapliwie  z tej możliwości skorzystała -  tak, że zajęła nawet miejsce przeznaczone dla Gościa, który z uśmiechem na ustach komentował sytuację, a jednocześnie próbował odnaleźć przygotowane wcześniej materiały. 

Ja, podobnie jak większość rodziców, obserwowałam sytuację z oddalenia, w końcu pan Kasdepke przyjechał przede wszystkim do dzieci. One zaś, gdy tylko usłyszały "Czy macie jakieś pytania?"   wręcz zalały Autora ich potokiem. Pytania, dodajmy, dotyczyły dosłownie wszystkiego - począwszy od jego sympatii do zwierząt ( bardziej psy czy koty), poprzez upodobania kulinarne, a skończywszy na tym, czy był kiedyś przystojny. 

 I jakiż to chłopiec miał szczególnie dużo do powiedzenia? Czyja rączka ( z charakterystycznym tatuażem  z Monte) była niemalże cały czas w powietrzu? Oczywiście Krzyśkowa. A pan Grzegorz, choć sprawiedliwie dzielił mikrofon między inne dzieci, pozwolił mu wypowiedzieć się tyle razy, że chłopiec mógł poczuć się zauważony i ważny. 

Gdybym siedziała obok niego,  pewnie próbowałabym tę lawinę pytań powstrzymać i zrzędliwym głosem tłumaczyłabym, że  już wystarczy. Zniszczyłabym radość, jaka płynie z zadawania pytań, wspólnego dociekania -  dobrej rozmowy.  A przecież sama to cenię - rzekłabym, że dobra rozmowa to moje hobby.

Na szczęście byłam daleko i tylko słuchałam.  Mój wstyd i moje onieśmielenie rozpuszczały się na deszczu,  a synek harcował. 

Ma kilka pamiątek z tego dnia -  książkę z autografem i zdjęcie z Grzegorzem Kasdepke. Na jedno i na drugie musieliśmy trochę poczekać, kolejka była bardzo długa, za co Autor nas  przepraszał, choć nikt nie marudził i nie narzekał. 

Co jeszcze Krzysiowi zostanie, mam nadzieję, czego mu nadgorliwa mamusia nie zabrała - to odwaga zadawania pytań. Nie zawsze jest z tym lekko, ale bez tej odwagi  - smutno, wstydno, nieśmiało. Źle. 


Komentarze