Dzisiejsze pisanie rozpocznę na szczycie skoczni mamuciej, potem zaś zaliczę brawurowy, nieco tylko chaotyczny zjazd na wrotkach, by ostatecznie klapnąć na czterech literach i głęboko westchnąć - chyba z ulgą.
Podobno Simone de Bauvoir przetrwała ciężkie wojenne czasy przede wszystkim dzięki bibliotekom. Spędzała w nich całe dnie, czytając dzieła tak gęste od znaczeń, "że swoją grawitacją wsysały uwagę i ją więziły, wprowadzając w stan podwyższonej koncentracji"*.
Zauroczona strategią francuskiej filozofki zdecydowałam, oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji, przyjąć ją jako aktualny modus operandi. Nic prostszego i bardziej oczywistego, pomyślałam. Wizyty w bibliotece wprawdzie odpadają, ale przecież w domu książek nie brakuje. W końcu nadrobię zaległości, może doznam jakiegoś literackiego olśnienia? I znajdę czas, by podzielić się tym olśnieniem na blogu, ratowanym ostatnio głównie przez młode pióra moich błyskotliwych uczennic.
Niestety, na drodze do sukcesu pojawiło się kilka znaczących OKOLICZNOŚCI, z których najbardziej doskwierające to niechęć i niemoc.
Stosik lektur do nadrobienia przygotowany ani drgnie. Nie korci. Całkowita (lub prawie) czytelnicza plaża. Gotowość skupienia się na jakiejkolwiek treści innej niż mail od dyrekcji/uczennicy/ucznia/ rodziców/ z pracy bliska zeru. Od czasu do czasu, siłą nawyku, rzucam się na jakiś artykuł. Czytam kompulsywnie, ale nie ma w tym chęci czy potrzeby zrozumienia, tylko karmienie nałogu.
Sytuację tę skrzętnie wykorzystuje Krzyś. Skoro nie czytam dla siebie, to znaczy, że dysponuję większą ilością czasu na czytanie jemu. Czemu nie? I tak, przyznam tu bezwstydnie, nie mam zbyt wielu innych pomysłów na to, jak zorganizować sześciolatkowi czas przymusowej izolacji. Dwoimy się z M. i troimy, ale nie jesteśmy w stanie sprostać temu żywiołowi. Daję się namówić na lekturę, której do tej pory nie znosiłam, którą miałam za antywzór literatury dla dzieci, bo: niczego nie uczy, nie przekazuje żadnych głębszych wartości, bohater jest po prostu koszmarny. "Koszmarny Karolek" Franceski Simon.
Opowieści o nieznośnym bracie Doskonałego Damianka towarzyszą nam właściwie od początku kwarantanny. Czytamy codziennie jedną, to znaczy ja czytam, a chłopcy śmieją się do rozpuku. Wszyscy trzej, choć jeden (i to wcale nie najstarszy) udaje, że jest ponad to. Nie wiem tylko, czy komizm, na który tak entuzjastycznie reagują, wynika z samego tekstu, czy może z faktu, że czytając na głos zupełnie nieświadomie naśladuję fantastyczną interpretację Krzysztofa Globisza ( głos Globisza, głos mój?).
To są naprawdę głupkowate historie. Karolek jest łobuzem na sto dwa, dla którego liczy się tylko kasa. Pewnie dlatego, że jej nigdy nie ma - wszystko wydaje na komiksy i słodycze. Swego brata - Doskonałego Damianka - nazywa larwą i w myślach unicestwia na różne sposoby. Nie znosi wszystkiego, co zdrowe i ładne. Po mistrzowsku unika nauki i zadań domowych. W domu niestrudzenie walczy o dostęp do telewizora, a w szkole rywalizuje o prym największej klasowej zakały z Jędzowatą Jadzią i Wredną Wandzią. Szczególną finezję osiągnął w dokuczaniu nauczycielom, zmieniających się w jego klasie częściej niż w innych. Tylko z niejaką panią Kat - Toporską musi zadać sobie nieco więcej trudu, ale tu w sukurs przychodzi mama nauczycielki ( niespodziewane odkrycie - nauczycielki mają mamy, nauczycielki nie siedzą cały czas w szkole i chodzą do restauracji). W jaki sposób tryumfuje? Zapytajcie Krzysia.
Prostota języka i fabuły działa jak balsam na nieco napięte ciągłym wspólnym przebywaniem nerwy. Krzysiek zapamiętuje całe sekwencje i mówi Karolkiem, i jest to bardzo zabawne, bo ma chłopak wyczucie puenty. A ja zaczynam myśleć, że książka wpadła mu w ręce w odpowiednim momencie, bo akurat teraz śmiechu nam trzeba przede wszystkim. I że ten mój stosik lekturowy jeszcze poczeka, bo muszę odetchnąć - śmiechem.
Nie ma to nic wspólnego z doznaniami Simone de Bauvoir, ale z zadbaniem o rodzinny i wewnętrzny dobrostan - sporo.
Ze skoczni mamuciej, na której byłam na początku ( pamiętacie?) zjechałam wprawdzie nieco chaotycznie na tych moich wrotkach, ale zanim się przewróciłam, udało mi się nawet zrobić półobrót.
* Teraz nastąpi mistrzowski przypis: ten piękny cytat pochodzi z artykułu Marcina Fabjańskiego, z Gazety Wyborczej sprzed dwóch, trzech tygodni. Tytułu artykułu nie pamiętam, a gazety się niestety, pozbyłam.
Podobno Simone de Bauvoir przetrwała ciężkie wojenne czasy przede wszystkim dzięki bibliotekom. Spędzała w nich całe dnie, czytając dzieła tak gęste od znaczeń, "że swoją grawitacją wsysały uwagę i ją więziły, wprowadzając w stan podwyższonej koncentracji"*.
Zauroczona strategią francuskiej filozofki zdecydowałam, oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji, przyjąć ją jako aktualny modus operandi. Nic prostszego i bardziej oczywistego, pomyślałam. Wizyty w bibliotece wprawdzie odpadają, ale przecież w domu książek nie brakuje. W końcu nadrobię zaległości, może doznam jakiegoś literackiego olśnienia? I znajdę czas, by podzielić się tym olśnieniem na blogu, ratowanym ostatnio głównie przez młode pióra moich błyskotliwych uczennic.
Niestety, na drodze do sukcesu pojawiło się kilka znaczących OKOLICZNOŚCI, z których najbardziej doskwierające to niechęć i niemoc.
Stosik lektur do nadrobienia przygotowany ani drgnie. Nie korci. Całkowita (lub prawie) czytelnicza plaża. Gotowość skupienia się na jakiejkolwiek treści innej niż mail od dyrekcji/uczennicy/ucznia/ rodziców/ z pracy bliska zeru. Od czasu do czasu, siłą nawyku, rzucam się na jakiś artykuł. Czytam kompulsywnie, ale nie ma w tym chęci czy potrzeby zrozumienia, tylko karmienie nałogu.
Sytuację tę skrzętnie wykorzystuje Krzyś. Skoro nie czytam dla siebie, to znaczy, że dysponuję większą ilością czasu na czytanie jemu. Czemu nie? I tak, przyznam tu bezwstydnie, nie mam zbyt wielu innych pomysłów na to, jak zorganizować sześciolatkowi czas przymusowej izolacji. Dwoimy się z M. i troimy, ale nie jesteśmy w stanie sprostać temu żywiołowi. Daję się namówić na lekturę, której do tej pory nie znosiłam, którą miałam za antywzór literatury dla dzieci, bo: niczego nie uczy, nie przekazuje żadnych głębszych wartości, bohater jest po prostu koszmarny. "Koszmarny Karolek" Franceski Simon.
Opowieści o nieznośnym bracie Doskonałego Damianka towarzyszą nam właściwie od początku kwarantanny. Czytamy codziennie jedną, to znaczy ja czytam, a chłopcy śmieją się do rozpuku. Wszyscy trzej, choć jeden (i to wcale nie najstarszy) udaje, że jest ponad to. Nie wiem tylko, czy komizm, na który tak entuzjastycznie reagują, wynika z samego tekstu, czy może z faktu, że czytając na głos zupełnie nieświadomie naśladuję fantastyczną interpretację Krzysztofa Globisza ( głos Globisza, głos mój?).
To są naprawdę głupkowate historie. Karolek jest łobuzem na sto dwa, dla którego liczy się tylko kasa. Pewnie dlatego, że jej nigdy nie ma - wszystko wydaje na komiksy i słodycze. Swego brata - Doskonałego Damianka - nazywa larwą i w myślach unicestwia na różne sposoby. Nie znosi wszystkiego, co zdrowe i ładne. Po mistrzowsku unika nauki i zadań domowych. W domu niestrudzenie walczy o dostęp do telewizora, a w szkole rywalizuje o prym największej klasowej zakały z Jędzowatą Jadzią i Wredną Wandzią. Szczególną finezję osiągnął w dokuczaniu nauczycielom, zmieniających się w jego klasie częściej niż w innych. Tylko z niejaką panią Kat - Toporską musi zadać sobie nieco więcej trudu, ale tu w sukurs przychodzi mama nauczycielki ( niespodziewane odkrycie - nauczycielki mają mamy, nauczycielki nie siedzą cały czas w szkole i chodzą do restauracji). W jaki sposób tryumfuje? Zapytajcie Krzysia.
Prostota języka i fabuły działa jak balsam na nieco napięte ciągłym wspólnym przebywaniem nerwy. Krzysiek zapamiętuje całe sekwencje i mówi Karolkiem, i jest to bardzo zabawne, bo ma chłopak wyczucie puenty. A ja zaczynam myśleć, że książka wpadła mu w ręce w odpowiednim momencie, bo akurat teraz śmiechu nam trzeba przede wszystkim. I że ten mój stosik lekturowy jeszcze poczeka, bo muszę odetchnąć - śmiechem.
Nie ma to nic wspólnego z doznaniami Simone de Bauvoir, ale z zadbaniem o rodzinny i wewnętrzny dobrostan - sporo.
Ze skoczni mamuciej, na której byłam na początku ( pamiętacie?) zjechałam wprawdzie nieco chaotycznie na tych moich wrotkach, ale zanim się przewróciłam, udało mi się nawet zrobić półobrót.
* Teraz nastąpi mistrzowski przypis: ten piękny cytat pochodzi z artykułu Marcina Fabjańskiego, z Gazety Wyborczej sprzed dwóch, trzech tygodni. Tytułu artykułu nie pamiętam, a gazety się niestety, pozbyłam.
Komentarze
Prześlij komentarz