O praniu blondyn* i innych pożytecznościach domowych - kuchenne rewolucje Lucyny Ćwierczakiewiczowej


  Panią Magdę z „Kuchennych rewolucji” znają wszyscy.  Przynajmniej raz w tygodniu wyłania się z telewizora i nawiedza różnego rodzaju kulinarne przybytki wymagające reanimacji.  W nudną i bezbarwną przestrzeń polskiej gastronomii  wkracza pewnym krokiem stópek odzianych w przemyślne egzemplarze obuwia, z idealnie dopasowaną do nich torebką. Pobrzękuje niezliczoną ilością  naszyjników i bransoletek, które jakimś cudem nie toną w przygotowywanych przez nią w trakcie programu sosach czy zupach. Przemierza  kraj wzdłuż i wszerz, realizując ważne zadanie – pragnie odmienić oblicze polskiej gastronomii. Przy okazji uzdrawia życie właścicieli owych gastronomicznych przybytków – rozprawia się z rodzinnymi traumami, rozwiązuje konflikty małżeńskie i daje błyskawiczną lekcję  kreatywności i zarządzania.  Wpada jak burza, burzy, pokrzykuje, ale wszystko w zbożnym celu. W finale szczęśliwej przemiany pada przysłowiowa już fraza „Pani Magdo, czy mogę się do pani przytulić?”, symbolicznie pieczętująca wysiłek naprawczy naszej blondwłosej heroiny, która żegna się z nami  dobrym słowem płynącym z   perfekcyjnie pomalowanych ust i z niesłabnącą wiarą  w lepsze jutro. Pod warunkiem, że  posłuchamy  jej rad! Bo jak nie, to…

 Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że jest pani Magda w dziedzinie naprawiania Polaków od kuchni  prekursorką. Otóż nie,  Moi Drodzy, nie! Pani Magda kroczy bowiem  ścieżką już dawno wytyczoną i pracowicie wydreptaną przez Lucynę Ćwierczkiewiczową, autorkę kultowych 365 obiadów za 5 złotych. Niewiastę niewielkiego wzrostu ( kieszonkowego, rzekłabym, ok.150 cm – moja drużyna),  ale o  imponującym  temperamencie,  podbudowanym  pracowitością, poczuciem misji,  talentem pedagogicznym i złotym sercem. Wprawdzie nie o restauracje tu szło, lecz o smak  nasz domowy i  powszedni, ale to  sprawa, przyznajcie, fundamentalna.  Spędziłam z panią Lucyną kilka lipcowych poranków i późnych wieczorów ( „swoje” mogę czytać tylko zanim dopadnie mnie sześcioletni czytelniczy potwór), a to za sprawą Marty Sztokfisz i jej książki  Pani od obiadów. Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Historia życia.
 Jakże to przyjemna i pouczająca lektura.  I bardzo a propos mojego wakacyjnego świętowania. Marta Sztokfisz opowiedziała bowiem  historię bystrej dziewczyny, która nie dała się wepchnąć w przyciasny gorset możliwości zarezerwowanych dla kobiet, albo inaczej: po swojemu ów gorset rozciągnęła i stała się KOBIETĄ – INSTYTUCJĄ. 
Wzbudzała tyleż samo szacunku, co irytacji i zawiści. Była  niezwykle pracowita, przedsiębiorcza, zaradna i samodzielna, własną pracą zdobyła duży majątek. Rozwódka, która stworzyła ze swym drugim mężem związek szczęśliwy i  absolutnie partnerski. Dama wedle niektórych zbyt przemądrzała, która całe życie uczyła siebie i innych;  niestrudzona edukatorka w dziedzinie kuchni, stylu życia i higieny ( „zmieniła Polakom jadłospis, przewietrzyła ich mieszkania i głowy”).  A do tego filantropka z gatunku tych, co to wypchnięte drzwiami wejdą oknem, oczywiście metaforycznie, bo nade wszystko trzeba było zachować fason, podyktowany wymogami dziewiętnastowiecznej mody, ciągle jeszcze szumiącej rozłożystymi sukniami, powiewającej piórkami przy niewielkich kapelusikach,  wszystko w najlepszym guście. Który to strój nie przeszkadzał  zdjąć przypadkowo spotkanemu zamożnemu próżniakowi butów,  jej zdaniem bardziej potrzebnych bezdomnemu weteranowi powstania. Niech no tylko ktoś spróbuje zaprotestować!

Jej  wpływu na kolejne pokolenia kobiet wprost nie można przecenić. Dzieło życia - 365 obiadów za 5 złotych – osiągało nakłady wyższe niż powieści Sienkiewicza. A gdy dodamy do tego jej kalendarze przepełnione praktycznymi radami na temat gospodarstwa domowego, felietony o modzie zamieszczane w najpoczytniejszym podówczas magazynie kobiecym „Bluszcz”, a nawet recenzje sztuk teatralnych… Cóż, trudno się dziwić emocjom, jakie wzbudzała. „Jest jak rtęć, wszędzie się wciśnie” – mówili niektórzy. Choćbyś nie chciał słuchać tego pisku, nie da się – twierdzili inni, wyrzekając na jej rzekomo zbyt wysoki głos. Ale mimowolnie poddawali tyranii niewielkiej damy. Ich żołądki z pewnością tego nie żałowały.
Pozycja Ćwierczakiewiczowej przygasła w czasach powojennych. Ówczesna bieda nie sprzyjała bogatej i różnorodnej kuchni, obiadom składającym się, bywało, nawet  z ośmiu dań.Ćwierczakiewiczowa stała sie synonimem  burżuazyjnego stylu życia, niemoralnego przepychu.  Jednak to, co próbował wykorzenić dawny ustrój, przechowało się w pamięci kolejnych pokoleń kobiet i  od czasu do czasu znajdowało, a śmiem twierdzić,  nadal znajduje na polskich stołach. Pewnie niejeden przepis zanotowany w rozsypujących się babcinych kajetach stanowi jakąś tam wariację na temat jej dań. Lektura Pani od obiadów przywołała pewne  moje kulinarne wspomnienia -  jedyny w swym rodzaju smak kremowo – śliwkowej zupy z powideł  z kluseczkami lanymi.  Cóż to były za pyszności!  Jadłam ją zaledwie kilka razy, w domu mojej podstawówkowej przyjaciółki Tatiany,  przygotowaną przez jej babcię. Wyobrażam sobie, że przepis znalazła w 365 obiadów za 5 złotych, które dostała w prezencie od własnej mamy, w ramach przygotowań do roli  żony i gospodyni domowej. Wszak, jak pisał Bolesław Prus: „Do zawarcia małżeństwa niezbędne są trzy warunki: pełnoletniość obojga, nieprzymuszona wola oraz… 365 obiadów za 5 złotych Ćwierczakiewiczowej.

Nie wiem, czy moim dzieciom smakowałaby ta zupa, ale knedle ze śliwkami z pewnością. Przepis czyta się jak najprawdziwszą poezję.

* Zaniepokojonych tudzież zaintrygowanych tematem odsyłam do książki Marty Sztokfisz, s. 264. Przyjemności!
 

Komentarze