1.
Jestem dzieckiem transformacji ustrojowej - uświadamiam to sobie, a właściwie zderzam się z oczywistością, zważywszy na metrykę. Moje życie, wybory, skala życiowego spełnienia stanowią pokłosie tego czasu.
Jestem dzieckiem transformacji ustrojowej - uświadamiam to sobie, a właściwie zderzam się z oczywistością, zważywszy na metrykę. Moje życie, wybory, skala życiowego spełnienia stanowią pokłosie tego czasu.
Jestem dzieckiem transformacji, choć prawdę powiedziawszy bardzo długo miałam ten fakt w głębokim poważaniu. Ale może z powodu wieku tak powracam? Może winna jest nieprzyjemna świadomość, że przebiegłam już więcej niż połowę dystansu? Albo ten jesiennie wyjący pies, dopadający mnie z niepokojącą regularnością? A do tego ostatnio przeczytane książki, które same wpadają do rąk, nieproszone, drażnią w lekturze, śnią się po nocach, szumią w głowie?
Rozpoczynając liceum miałam dwoje pracujących rodziców, kończyłam szkołę jako córka dwójki bezrobotnych. Mama na bardzo wiele lat zagościła w statystykach urzędu pracy, najpierw jako bezrobotna z prawem do zasiłku, potem już tylko bezrobotna. Z tamtych czasów pozostał w mej w pamięci obraz mamy wiecznie obwieszonej cudzymi dziećmi. Nieustannie łatała nędzny rodzinny budżet, dorabiając jako opiekunka - zajęcie tyleż pożyteczne, co permanentnie niedoceniane, jak zresztą wiele innych prac opiekuńczych wykonywanych przez kobiety.
Rozpoczynając liceum miałam dwoje pracujących rodziców, kończyłam szkołę jako córka dwójki bezrobotnych. Mama na bardzo wiele lat zagościła w statystykach urzędu pracy, najpierw jako bezrobotna z prawem do zasiłku, potem już tylko bezrobotna. Z tamtych czasów pozostał w mej w pamięci obraz mamy wiecznie obwieszonej cudzymi dziećmi. Nieustannie łatała nędzny rodzinny budżet, dorabiając jako opiekunka - zajęcie tyleż pożyteczne, co permanentnie niedoceniane, jak zresztą wiele innych prac opiekuńczych wykonywanych przez kobiety.
Tato odnalazł się w nowej sytuacji po swojemu - kontestując rzeczywistość. Najpierw tułał się po trzcianeckich "zakładach pracy", pracując u różnej maści i uczciwości prywaciarzy, którzy albo płacili o wiele za mało ( a tato nigdy nie umiał upomnieć się o swoje i nas tego również nie nauczył) albo nie płacili w ogóle. Otrzymawszy możliwość pracy za granicą (co wówczas dla nas, dzieci wiązało się z uzyskaniem bezcennego dostępu do zachodnich luksusów takich jak cola i słynne murzynki - kopułki śnieżnobiałej piany pod powłoką z ciemnej czekolady, pakowane po kilkanaście sztuk) szybko nam owego dostępu odmówił, powracając do domu, bo... Do tej pory nie wiem, co mu tam przeszkadzało, czy to tęsknota, a może organiczna wręcz niemożność dostosowania się do jakichkolwiek zasad, a już w szczególności do niemieckiego Ordnungu? Coraz bardziej odklejał się od sformalizowanych form pracy i zatrudnienia - i choć nigdy nie był człowiekiem leniwym, wiecznie gdzieś pracował, dokądś gonił, "dokańczał" jakąś fuchę, to nie dorobił się żadnych pieniędzy. Dzisiaj, zresztą tak samo jak w dzieciństwie, żyje po gołębiarsku - od lotów do lotów, zagraca podwórko klatkami dla tych ptaków. Oczywiście też dziadkuje - w tym, jeśli tylko chce, jest po prostu znakomity.
Marząc o studiach, marzyłam więc o niemożliwym. Tym bardziej, że rok wcześniej studia rozpoczął starszy brat, a mnie tato przeznaczył "do roboty". Swoje marzenie spełniłam mimo to - zwycięstwo zawdzięczam własnej ciężkiej pracy, a także wielu dobrym ludziom. Panią magister stałam się trochę siłą młodzieńczego rozpędu, trochę na złość różnej maści nieżyczliwcom i zawistnikom. Jednemu z nich kaktus miał wyrosnąć na dłoni, gdyby to mi się udało. Czasem szkoda, że klątwy rzucane w złych emocjach na siebie i innych nie spełniają się - może utracie krwi z zaciśniętej w gniewie pięści towarzyszyłby upływ zatruwającej człowieka żółci? Niestety, zawistnicy zawsze mieli się dobrze, a jeśli nawet przeżywają jakiś dyskomfort, poczucie rozczarowania sukcesem bliźniego, sprawnie to maskują - lekceważeniem.
2.
Doświadczenie transformacji ustrojowej to część mojej tożsamości, choć były to czasy przeżywane niby intensywnie, a jednak jakby w jakimś półśnie. Bliski jest mi obraz przedstawiony przez Ankę Wiśniewską - Grabarczyk w "Porzeczkowym Josefie". Obraz pozbawiony znamion heroizmu; ojciec idzie na strajk jak do pracy, tyle że karty ze sobą bierze. Przełom obserwowany z pespektywy rozumiejącej nastolatki, świadomej powagi chwili, zza płotu, sprowadzony do codziennego dostarczania jedzenia po jednej stronie i zabijania czasu płynącego po strajkowemu, czyli niezwykle wolno po drugiej. Powaga momentu dziejowego zderza się ze zwykłością otoczenia, zgrzebnością, nieskomplikowanym uczestnictwem uczestników, jeśli owładniętych jakąś ideą, to jest to skromna myśl o poprawie warunków materialnych. Nijak nie da się przypasować do nich etykiety "bohaterzy". Po zakończonym strajku zmierzą się z rzeczywistością i będzie to częstokroć bolesna lekcja niedopasowania.
A przecież właśnie wtedy wykuwał się los nie tylko naszych rodziców, którzy wkrótce zaczęli tracić pracę i ze skromnych sąsiadów, skromnych jak wszyscy wokoło, przeistoczyli się w sąsiadów ubogich. Ten moment zaważył również na losie nas - dzieci transformacji. I jeśli do tej pory udawało się nam coś osiągnąć szaleńczą nauką, udziałem w konkursach przedmiotowych i aktywnością społeczną, w momencie transformacji najsilniejszą kartą przetargową okazywała się dobrze sytuowana rodzina. Albo zwyczajnie - zaradna, cwana, przedsiębiorcza. Kto nie potrafił wykrzesać z siebie choć iskry przedsiębiorczości, przegrywał. Różnie lądował - bywało, że tylko na bezrobociu, bywało, że czas wykluczenia rozpływał się w alkoholu.
Nie takim się nie udało. Nie tacy nie zostali zwycięzcami, popełnili skuchę, jak w tytule książki Jacka Hugo - Badera. Bohaterów "Skuchy", choć to matki i ojcowie polskiej demokracji, również trudno nazwać herosami. Bezdyskusyjne jest, że dzielnie sobie poczynali w walce z komuną. Rozmówcami autora "Skuchy" są jego "bracia i siostry", przyjaciele, towarzysze solidarnościowej doli i niedoli. O niektórych mało kto dziś pamięta, media o nich milczą, nie dorobili się ministerialnych stanowisk czy wielkiego majątku. No, może z wyjątkiem Michała Boniego. Hugo- Bader odkrywa wspaniałe karty z ich biografii, by tuż po chwili, z reporterską dokładnością i bezwzględnością wyliczyć, z czym sobie nie poradzili, co zaprzepaścili, krótko mówiąc - ile ten heroizm kosztował ich, ile zapłaciły za to rodziny. Gorzkie jest to rozliczenie, a przy tym niezwykle potrzebne.
Jako działacze wspaniali i zdolni do najwyższych poświęceń, jako ludzie bardzo zwyczajni i podatni na błądzenie. Bywa, że w wywalczonej wolnej Polsce porzucają politykę, rozczarowani sytuacją, bo tak nakazuje przyzwoitość czy wierność ideałom. Powodowani tym samym porzucają kolejne żony, wikłają się w kolejne związki. Albo zasilani ideą dobra zmieniają pole walki, otwierając hospicja. Albo toczy ich robak gniewu i rozczarowania, gryzą się o psi grosz w absurdalnych procesach z byłym parterem/ byłą partnerką, sąsiadem czy administratorem domu.
Jeśli to miało być miłosne epitafium dla pokolenia Kolumbów rocznik '50, to jest to jego wersja hardcorowa. Historia dawnych działaczy Solidarności jest jak piosenka z młodości, odtwarzana po latach ze starej, ciągle zacinającej się płyty. Drażniąca, za płytka i zbyt emocjonalna zarazem. Nieznośna, ale nie można przestać słuchać. Nie chcesz się od niej uwolnić, bo dzięki jej rytmowi żyjesz, oddychasz.
Opowieść Hugo - Badera odrzuca i przyciąga nerwowym, rwanym rytmem, stanowiącym pochodną swoistego reporterskiego ADHD, na które niewątpliwie cierpi autor. Pamiętam pilskie spotkanie z nim - ledwo dojechał, jeszcze nie usiadł, a już gadał, swoim zbójeckim urokiem oczarowywał publiczność, łypiąc jednym okiem i drugim spod opadającej powieki. Wysuszony i smukły, piękny i straszny, fascynujący gawędziarz.
W "Skusze" autor przekracza złudną granicę reporterskiego obiektywizmu. Opowiada przecież również o sobie, rozlicza się z własnego bohaterstwa i naiwności. Tego rodzaju autodafe nigdy nie jest łatwe, zarówno w sensie emocjonalnym, jak i czytelniczym. Chciałoby się przecież spojrzeć na efekt swojej walki z dumą. Tymczasem stary reporterski lis drażni.
Marząc o studiach, marzyłam więc o niemożliwym. Tym bardziej, że rok wcześniej studia rozpoczął starszy brat, a mnie tato przeznaczył "do roboty". Swoje marzenie spełniłam mimo to - zwycięstwo zawdzięczam własnej ciężkiej pracy, a także wielu dobrym ludziom. Panią magister stałam się trochę siłą młodzieńczego rozpędu, trochę na złość różnej maści nieżyczliwcom i zawistnikom. Jednemu z nich kaktus miał wyrosnąć na dłoni, gdyby to mi się udało. Czasem szkoda, że klątwy rzucane w złych emocjach na siebie i innych nie spełniają się - może utracie krwi z zaciśniętej w gniewie pięści towarzyszyłby upływ zatruwającej człowieka żółci? Niestety, zawistnicy zawsze mieli się dobrze, a jeśli nawet przeżywają jakiś dyskomfort, poczucie rozczarowania sukcesem bliźniego, sprawnie to maskują - lekceważeniem.
2.
Doświadczenie transformacji ustrojowej to część mojej tożsamości, choć były to czasy przeżywane niby intensywnie, a jednak jakby w jakimś półśnie. Bliski jest mi obraz przedstawiony przez Ankę Wiśniewską - Grabarczyk w "Porzeczkowym Josefie". Obraz pozbawiony znamion heroizmu; ojciec idzie na strajk jak do pracy, tyle że karty ze sobą bierze. Przełom obserwowany z pespektywy rozumiejącej nastolatki, świadomej powagi chwili, zza płotu, sprowadzony do codziennego dostarczania jedzenia po jednej stronie i zabijania czasu płynącego po strajkowemu, czyli niezwykle wolno po drugiej. Powaga momentu dziejowego zderza się ze zwykłością otoczenia, zgrzebnością, nieskomplikowanym uczestnictwem uczestników, jeśli owładniętych jakąś ideą, to jest to skromna myśl o poprawie warunków materialnych. Nijak nie da się przypasować do nich etykiety "bohaterzy". Po zakończonym strajku zmierzą się z rzeczywistością i będzie to częstokroć bolesna lekcja niedopasowania.
A przecież właśnie wtedy wykuwał się los nie tylko naszych rodziców, którzy wkrótce zaczęli tracić pracę i ze skromnych sąsiadów, skromnych jak wszyscy wokoło, przeistoczyli się w sąsiadów ubogich. Ten moment zaważył również na losie nas - dzieci transformacji. I jeśli do tej pory udawało się nam coś osiągnąć szaleńczą nauką, udziałem w konkursach przedmiotowych i aktywnością społeczną, w momencie transformacji najsilniejszą kartą przetargową okazywała się dobrze sytuowana rodzina. Albo zwyczajnie - zaradna, cwana, przedsiębiorcza. Kto nie potrafił wykrzesać z siebie choć iskry przedsiębiorczości, przegrywał. Różnie lądował - bywało, że tylko na bezrobociu, bywało, że czas wykluczenia rozpływał się w alkoholu.
Nie takim się nie udało. Nie tacy nie zostali zwycięzcami, popełnili skuchę, jak w tytule książki Jacka Hugo - Badera. Bohaterów "Skuchy", choć to matki i ojcowie polskiej demokracji, również trudno nazwać herosami. Bezdyskusyjne jest, że dzielnie sobie poczynali w walce z komuną. Rozmówcami autora "Skuchy" są jego "bracia i siostry", przyjaciele, towarzysze solidarnościowej doli i niedoli. O niektórych mało kto dziś pamięta, media o nich milczą, nie dorobili się ministerialnych stanowisk czy wielkiego majątku. No, może z wyjątkiem Michała Boniego. Hugo- Bader odkrywa wspaniałe karty z ich biografii, by tuż po chwili, z reporterską dokładnością i bezwzględnością wyliczyć, z czym sobie nie poradzili, co zaprzepaścili, krótko mówiąc - ile ten heroizm kosztował ich, ile zapłaciły za to rodziny. Gorzkie jest to rozliczenie, a przy tym niezwykle potrzebne.
Jako działacze wspaniali i zdolni do najwyższych poświęceń, jako ludzie bardzo zwyczajni i podatni na błądzenie. Bywa, że w wywalczonej wolnej Polsce porzucają politykę, rozczarowani sytuacją, bo tak nakazuje przyzwoitość czy wierność ideałom. Powodowani tym samym porzucają kolejne żony, wikłają się w kolejne związki. Albo zasilani ideą dobra zmieniają pole walki, otwierając hospicja. Albo toczy ich robak gniewu i rozczarowania, gryzą się o psi grosz w absurdalnych procesach z byłym parterem/ byłą partnerką, sąsiadem czy administratorem domu.
Jeśli to miało być miłosne epitafium dla pokolenia Kolumbów rocznik '50, to jest to jego wersja hardcorowa. Historia dawnych działaczy Solidarności jest jak piosenka z młodości, odtwarzana po latach ze starej, ciągle zacinającej się płyty. Drażniąca, za płytka i zbyt emocjonalna zarazem. Nieznośna, ale nie można przestać słuchać. Nie chcesz się od niej uwolnić, bo dzięki jej rytmowi żyjesz, oddychasz.
Opowieść Hugo - Badera odrzuca i przyciąga nerwowym, rwanym rytmem, stanowiącym pochodną swoistego reporterskiego ADHD, na które niewątpliwie cierpi autor. Pamiętam pilskie spotkanie z nim - ledwo dojechał, jeszcze nie usiadł, a już gadał, swoim zbójeckim urokiem oczarowywał publiczność, łypiąc jednym okiem i drugim spod opadającej powieki. Wysuszony i smukły, piękny i straszny, fascynujący gawędziarz.
W "Skusze" autor przekracza złudną granicę reporterskiego obiektywizmu. Opowiada przecież również o sobie, rozlicza się z własnego bohaterstwa i naiwności. Tego rodzaju autodafe nigdy nie jest łatwe, zarówno w sensie emocjonalnym, jak i czytelniczym. Chciałoby się przecież spojrzeć na efekt swojej walki z dumą. Tymczasem stary reporterski lis drażni.

Och, Kurko... Dotknęłaś mej czułej struny i tym tematem, i swoim znakomitym stylem. Powiem Ci tak - piszesz również o mnie. Moi rodzice również nie umieli się ustawić, zawsze honorowi, żadnego kombinowania, żadnej tej zaradności, o której piszesz. Jedyne, co nas różni, to wsparcie w dążeniu do zdobycia przeze mnie wykształcenia. Pokładali we mnie własne, niespełnione ambicje. Transformacja była bardzo trudna i bolesna. Często niesprawiedliwa. Ale czy teraz jest łatwiej? Ten czas to był taki kop w tyłek, dla zahartowania. Ale wielu ludzi, dla których był on zbyt silny, po prostu żal, bo życie jest jedno. Czasami zastanawiam się, czy Gombrowicz w kwestiach związanych z Ojczyzną, nie miał racji...
OdpowiedzUsuń